Teatr
dla życia - kilka wyjaśnień, refleksji,
propozycji
- LECH ŚLIWONIK
____________________________________________
TEATR
DLA ŻYCIA
to wykorzystanie
teatralnych metod pracy oraz możliwości tkwiących w produkcie
teatralnym /spektaklu/ dla osiągnięcia
założonych celów w
dziedzinach nieartystycznych, a społecznie istotnych: edukacji,
resocjalizacji, rehabilitacji, psycho- i socjoterapii. Drugoplanowość
zadań artystycznych nie wyklucza uzyskania poziomu wysokiej sztuki,
ale nie stanowi celu głównego. Można powiedzieć, że w tym
przypadku teatr /praca teatralna/ najbardziej oddala się od sztuki
i zbliża do „życia”.
Napisałem te słowa blisko osiem lat temu, gdy zawody, które
wykonuję /animator i
wykładowca wyższej uczelni/ postawiły
mnie wobec konieczności odpowiedzenia sobie na pytanie o kształt
życia teatralnego za 10 lat, o
kierunki i nurty dające się
wyodrębnić. „Teatr dla życia” uznałem za jedno z sześciu
„skupień". Niektóre z nich od dawna i silnie znaczyły
swoją obecność, inne słabły po okresie dynamicznego rozwoju,
jeszcze inne dopiero się rodziły ale ich rozwój
i trwanie potraktowałem jako rzecz niezbędną. Do ostatniej
grupy należał „teatr dla życia”, a moje przeświadczenie
o jego nieodzowności opierało się zarówno na dostrzeganiu skali
potrzeb, jak na wieloletnim poznawaniu podejmowanych w tej
dziedzinie prób i ich rezultatów.
Moment, w którym konstruowałem swoją „prognozę życia
teatralnego”, dawał szansę bezpośredniego zetknięcia
z dosyć już licznymi działaniami w
różnych kręgach i środowiskach,
dla realizacji rozmaitych celów. Podejmujący ten trud mogli odwołać
się do wcześniejszych doświadczeń – na przykład istniejącej
ponad 30 lat Olsztyńskiej Pantomimy Głuchych /także młodszych
podobnych grup w Łodzi, Szczecinie/, teatru niewidomych
Gdańsku /ponad 15 lat/, Teatru Debiut od sześciu chyba lat
pracującego w koszalińskim domu
poprawczym. Początek dekady przyniósł – jak już
powiedziano – nowe próby. Marek Konopczyński stworzył z
dziewczętami z domu poprawczego w
podwarszawskiej Falenicy Scenę CODA, a efektem był ich autorski
spektakl "„Dwie drogi". W Krobi
/woj. leszczyńskie/ zaczęto organizować coroczny
/z coraz liczniejszym udziałem/ przegląd grup teatralnych
DPS-ów, przyjeżdżających z przedstawieniami zrealizowanymi przez
tzw. upośledzonych umysłowo. Rozchodziły się wiadomości o
terapii przez teatr w szpitalach psychiatrycznych /Obrzyce/, w pracy
z narkomanami i alkoholikami /szczeciński nieinstytucjonalny Teatr
Kana/, o teatrze jako narzędziu resocjalizacji więźniów /Rzeszów/.
Jak gdyby po drugiej – bo profesjonalnej – stronie
wielkie zainteresowanie wzbudził krakowski Teatr Ludowy: jego
dyrektor Jerzy Fedorowicz przygotował „Romeo i Julię”
z zaskakującą obsadą – zwaśnione rody zagrali
przedstawiciele punków i skinheadów.
Zdecydowaną większość tych inicjatyw /dawnych i nowych/
mogłem sam zobaczyć, a nawet dokładniej poznać. Długa praca w
ruchu teatralnym, także międzynarodowym stowarzyszeniu teatrów
amatorskich, dała mi szansę zetknięcia się z zagranicznymi
poszukiwaniami i dokonaniami – niektóre były zupełnie
niezwykłe, poruszające; przykładem prace Roberta Wilsona. A
przecież nie te próby i osiągnięcia – może lepiej: nie
przede wszystkim one –
wywarły na mnie największe wrażenie, zmusiły do myślenia, kazały
wracać do problemu, zadawać sobie pytania, zbierać fakty,
towarzyszyć inicjatywom i zdarzeniom.
Było to w połowie lat
siedemdziesiątych, w niewielkim mieście, w nieodległym kraju.
Trwał festiwal grup amatorskich,
a sympatyczni gospodarze od początku napominali, że
spektakl grany w piątek po południu obejrzeć muszę koniecznie.
Zająłem miejsce na widowni. W kanale dla orkiestry zmontowano coś
w rodzaju podestu, na nim ulokowano dwa krzesła i stół – leżały
tu jakieś papiery, stał magnetofon i mikrofon. Odsłoniła się
kurtyna, ukazując elementy dekoracji
„w stylu epoki”. Jeszcze moment i wkroczyli
ukostiumowani aktorzy. Jednocześnie do wspomnianego stolika
podeszli dwaj „cywile”, usiedli. Każdy wziął do ręki
papiery, w drugiej trzymał kij przypominający batutę
tamburmajora. Włączyli magnetofon, popłynęła muzyka, aktorzy
wykonali jakieś „pas”. Zabrzmiały pierwsze kwestie
dialogu. No właśnie! W tym miejscu trzeba już powiedzieć, że
uczestniczyliśmy w przedstawieniu granym przez głuchoniemych. Wyjaśniło
się wszystko w kilka chwil. Dwaj panowie przy stoliku byli –
można rzec – inżynierami dźwięku, operatorami ruchu
i lektorami zarazem. Czytali teksty,
a aktorzy na scenie starali się „grać”:
wykonywali gesty i ruchy, stroili miny, obejmowali się i odpychali.
Od czasu do czasu „kierownicy” włączali muzykę
i aktorzy popisywali się tańcem. Zarówno jednak taniec,
jak dialog w pewnym momencie zaczynały się i kończyły; przy
pierwszym takim „przejściu” publiczność zrozumiała
po co są owe niby-batuty. Jeden z operatorów uderzał z całej siły
w deski sceny i wykonawca poprzez stopy /drżenie podłogi/
otrzymywał znak – że zmiana, że ma się odwrócić, że
pora coś tam zrobić. Siedziałem pogrążony
w litości i wstydzie. Żal mi było tych kilku osób
na scenie; wstyd za dwóch bezmyślnych facetów, którzy
przygotowali a teraz prezentowali to kuriozalne widowisko. Dominował
żal. Sztuka pewnie miała wydobyć z izolacji, prowadzić aktorów
w inny świat, udowodnić, że potrafią zrobić spektakl dający się
pokazać na normalnym festiwalu, na równych prawach. I oto sztuka tę
izolację pogłębiała, jeszcze bardziej zamykała ich w getcie dla
niesłyszących, każdą minutą udowadniała, że bez tych dwóch mówiących
i słyszących mężczyzn, nie są
w stanie zrobić żadnego ruchu, wykonać jakiegokolwiek
gestu. A przecież tyle wcześniej włożyli pracy - opanowali jakieś
sytuacje, zapamiętali zestawy zachowań. Na drugi dzień przedpołudniowa
dyskusja o spektaklach. O tym nie mówiono wiele. Ktoś zapytał
realizatorów, czy słyszeli o olsztyńskiej pantomimie. Tak, słyszeli
– jednak nie chcieli powielać schematów. Jakby nazwali to,
co wczoraj zaprezentowali? To
jest terapia przez sztukę – odrzekli zgodnie. Może jedno
jeszcze jest ważne: ani wcześniej, ani później nie widziałem
ich na którymś z
festiwalowych przedstawień.
To zdarzenie gnębiło mnie do końca imprezy, nękało i później,
wraca do dzisiaj. Gdy wtedy myślałem o tym spektaklu, gdy
zastanawiałem się nad pułapkami sztuki w służbie terapii
– pamięć uparcie przywodziła inne, nawet nie całkiem
paralelne, artystyczne doznanie z tego samego obszaru. Cofnąć się
muszę o kolejne dwadzieścia lat. Początek studiów
polonistycznych, a jednocześnie wszyscy żyją odkrywaniem
literatury zachodniej, przywracanym do normalnej obecności piśmiennictwem
rodzimym. Nakładem Wydawnictwa Literackiego ukazuje się proza
Brunona Schulza. Zaczytujemy się „Sanatorium pod klepsydrą”,
pochłaniamy „Ulicę Krokodyli”, na zajęciach z poetyki
analizujemy „Wiosnę”. A
ja parę razy wracałem do
opowiadania, które chyba mało kto pamięta. Tytuł tego
opowiadania – „Dodo”, jego fragment chciałbym tu
przytoczyć.
Dodo przebył był
raz dawno, w dzieciństwie jeszcze, jakąś ciężką chorobę mózgu,
podczas której leżał wiele miesięcy bezprzytomny, bliższy śmierci
niż życia, a gdy w końcu mimo to wyzdrowiał – okazało się,
że był już niejako wycofany z
obiegu, nie należał do wspólnoty ludzi rozumnych. Jego edukacja
odbyła się prywatnie, niejako pro forma, z wielką oględnością.
Wymagania, twarde i nieustępliwe
wobec innych, wobec Doda miękły
niejako, powściągały swą surowość i były pełne pobłażania.
Dookoła niego
utworzyła się jakaś sfera dziwnego uprzywilejowania, która go
odgradzała pasem ochronnym, strefą neutralną od naporu życia
i jego wymagań.
Wszyscy na zewnątrz tej sfery byli zaatakowani przez jego
fale, brodzili w nich hałaśliwie, dawali się ponosić,
przejęci, porwani, w dziwnym
zapamiętaniu – wewnątrz tej sfery był spokój i pauza,
cezura w tym ogólnym tumulcie.
Tak wyrastał, a wyjątkowość
jego losu rosła z nim razem, jakby sama
przez się zrozumiała i bez sprzeciwu z żadnej strony.
Dodo
nie dostawał nigdy nowego ubrania, tylko zawsze znoszone
starszego brata. Podczas gdy życie rówieśników rozczłonkowane
było na fazy, okresy, artykułowane przez zdarzenia graniczne,
podniosłe i symboliczne
momenty: imieniny, egzaminy, zaręczyny, awanse – jego życie
upływało w niezróżniczkowanej
monotonii, nie mąconej niczym
przyjemnym ani przykrym, a także
przyszłość ukazywała się jako całkiem równy
i jednostajny
gościniec bez
zdarzeń i
niespodzianek.
Po
kolejnych lekturach stwierdziłem, że dwa momenty zadecydowały
o moich powrotach, przyciągały moją uwagę. Rzetelność
diagnozy i opisu sytuacji oraz stosunek narratora do bohatera.
Zacznijmy od tego pierwszego – gdybyśmy przywołany fragment
zestawili z odpowiednią partią podręcznika, poświęconego
chorobom umysłowym, dostrzeglibyśmy nie identyczność wprawdzie
ale zadziwiającą zgodność. Cóż bowiem wiemy o upośledzonym
Dodo?
·
Przebył
w dzieciństwie ciężką chorobę.
·
Spowodowała
ona „wycofanie” z kręgu rozumnych.
·
To
skutkowało pobieżnością, szczątkowością edukacji Dodo.
·
Dalszy
skutek to swego rodzaju odgrodzenie od życia – jego bujności,
zaskoczeń, wymagań.
·
Życie
Doda stanęło w miejscu – nie miało faz, okresów, ważnych
momentów, jak to było w
życiu jego rówieśników.
·
Życie
Doda było istnieniem bez przyszłości.
W
innych fragmentach opowiadania znaleźć możemy następne jeszcze
cechy bohatera /okresy niepamięci, spowolnienie reakcji/, ale
poprzestańmy na tym, co już mamy. Przecież Schulz nie był
psychologiem ani lekarzem – był nauczycielem rysunków w małej
mieścinie i był pisarzem. Tu dochodzimy do drugiego – po
trafności diagnozy – momentu: ileż obserwacji, ile wrażliwej
uwagi poświęcił swemu bohaterowi. Jego osobie i społecznej
sytuacji, jego przeszłości i
perspektywom. Ani śladu tutaj litości, użalania. Bohater pokazany
takim, jakim jest – nie jakim chciałoby się widzieć. To
wszystko pozwala odnaleźć w krótkim opowiadaniu największą siłę
sztuki i tylko sztuki: zdolność współ-czucia, prawdziwe
z r o z u m i e n i e osoby i jej losu.
Sądzę, iż na tym tle ujawniają się z całą wyrazistością
błędy popełnione przez realizatorów opisanego wcześniej
spektaklu. Przede wszystkim nie zaakceptowali swoich podopiecznych
takimi, jacy oni są – uznali, że muszą ich czegoś nauczyć
„od siebie”, co sami opanowali. Dalej – nie próbowali
nawiązać kontaktu na płaszczyźnie swoich aktorów, w obrębie
ich sposobu postrzegania świata i komunikowania doznań; uznali tę
płaszczyznę i te sposoby
za nierównoprawne, gorsze od własnych. Tym samym wykluczyli
zasadę partnerstwa. I jeszcze – nie próbowali rozważyć
/sami a potem wspólnie/ czy
ich sztuka, ich teatr jest również
sztuką, teatrem wychowanków. W konsekwencji postawili
zadanie wedle własnych kryteriów „artyzmu”, nie według
możliwości tych, z którymi
pracują. Twierdzili, że ich celem jest terapia – nie
potrafili doprowadzić do synchronii między terapią i teatrem.
Doszło do absurdalnego triumfu teatru. Teatru źle rozumianego, nieświadomego
swoich celów. A więc niepotrzebnego.
Chciałbym wrócić do Schulza. Nie aby dopełniać to, co już
powiedziane zostało - proponuję jeszcze jeden krótki fragment kończący
opowiadanie. Narrator powiadamia, że Dodo miał uszkodzony ośrodek
snu: kręcił się, wzdychał ciężko, wstawał.
Nagle
zaszlochał w
ciemności przerażająco.
Ciotka
Retycja zbiegła
do niego
z łóżka: - Co
ci jest,
Dodo,
Czy
cię coś
boli?
Dodo
odwrócił głowę
ze zdumieniem.
– Kto? – zapytał.
–
Czego jęczysz? –
pyta ciotka.
–
To nie
ja, to
on ...
–
Jaki on?
–
Zamurowany ...
–
Kto taki?
Ale
Dodo z
rezygnacją machnął
ręką: - Eh ... – i
obrócił się
na drugą
stronę.
Od strony tzw. warsztatu można zapewne postawić zarzut
nazbyt literackiego /”wymyślonego”/
zakończenia. Nie odchodźmy wszakże od wcześniej przyjętego
kierunku analizy. Otrzymamy wówczas jedną jeszcze istotną
informację, a przynajmniej sugestię. W jakiejś chwili narrator
powiada „nie żyte życie męczyło się, dręczyło
...”. A w przytoczonym dialogu Doda
z ciotką pada zaskakujące: „to nie ja, to on ...
zamurowany”. Zatem – byłoż by w naszym bohaterze jakieś
ukryte życie? Byłaż by w człowieku jakaś strefa zamknięta,
oddzielona jak murem, niedostępna? Pisarz daje dość jednoznaczne
sygnały: tak, w upośledzonym
Dodo istnieje wewnętrzny, niewidziany świat. Tu raz jeszcze
wykonajmy krok do tyłu i wcześniejsze rozważania o spektaklu
zamknijmy taką pointą: jego twórcy odmówili swoim aktorom prawa
do własnego świata. Ten właśnie grzech uznałbym za najcięższy.
Być może niepotrzebnie, jednak dla uniknięcia nieporozumień
pragnę przypomnieć
istnienie dość powszechnie zresztą znanej reguły: „pars
pro toto”. Gdy mówię o operatorach kijem sterujących głuchoniemymi
na scenie, widzę przeglądy z upośledzonymi i „reżyserów”
wychylających się zza kulis, dających znaki, wskazujących
kierunki – żeby było tak jak wcześniej przygotowaliśmy.
Widzę prezentacje zespołów z domów poprawczych i panów
kierowników przylepiających przed występem kartki we wszelkich możliwych
miejscach – żeby pomyłka nie zepsuła tekstu. A kiedy
zastanawiam się nad owym schulzowskim „zamurowaniem” we
wnętrzu upośledzonego, to równocześnie odnajduję je
w zakrywanej przez lata i nagle ujawnionej w chwili ukłonu,
wrażliwej stronie osobowości więźnia czy członka młodzieżowego
gangu. Odnajdywałem je nie raz
w wewnętrznym świetle
człowieka ociemniałego, rozbłyskującym czasem
w rozmowie, czasem w czytaniu własnego wiersza.
I w czystym spojrzeniu narkomana wytrzymującego
kolejny dzień bez „działki”. Zaryzykowałbym
zresztą takie uogólnienie – w każdym jest jakiś obszar
„zamurowany”; wolno przypuszczać, iż nierzadko stanowi
on lepszą cząstkę osobowości.
Do czego może tu przydać się sztuka, teatr?
Odpowiem przytoczeniem słów Jerzego Grotowskiego, wyjaśniającego
dlaczego w ogóle zajmujemy się sztuką:
„Aby przekroczyć swoje bariery, wyjść z własnych
ograniczeń, zapełnić to, co jest naszą pustką i kalectwem/...
dojść do spełnienia” /”Ku teatrowi ubogiemu”/.
I jeszcze jedną myśl wielkiego kreatora trzeba tu przypomnieć:
przeświadczenie, iż jedyny sposób pełnego istnienia w świecie
to „akt aktora”.
Ów akt granicznej szczerości „...pozwala nam zareagować całkowicie,
nam samym stać się, to znaczy zaistnieć. Albowiem nie reagujemy
na co dzień inaczej niż połowicznie” / „Nie był cały
sobą”/. Kolejne zdania będą już tylko dopowiedzeniem tego,
co oczywiste. Sztuka, zatem i teatr / przede wszystkim?/ dają
nadzieję, może nawet szansę osiągnięcia pełni. Dotarcia do
sfery „zamurowanej”.
Nie może w tym etapie rozważań nie pojawić się pytanie:
czy każdy teatr? Postawmy sprawę jasno, bez
kunktatorskich „ale”,
„zależy od”
itp. –
n i e k a
ż d y . Wiem, że to uproszczenie, można głębiej i szerzej, a
jednak zaryzykuję. Uważam otóż, że generalnie wskazać da się
dwie formy teatru, dwa jego rozumienia i sposoby traktowania:
teatr jako c e l
oraz teatr
jako d r o g a .
Ten pierwszy to świat estetyki, artyzmu; inscenizacji i aktorskich
kreacji. Konieczny, bo tu sprawdzają się idee i techniki, tutaj
teatr zyskuje społeczne „uobecnienie”, bez którego
musiałby zapewne umrzeć. Źle by przecież było, gdybyśmy
uznali, że to świat jedyny. Bowiem są twórcy – na szczęście!
– przedkładający urzeczywistnienie innych ponad wymyślenie
inscenizacji, powodowanie rozwoju człowieka ponad zagranie wielkiej
roli, proces /bycie razem, odkrywanie siebie/ ponad produkt
/spektakl, kreacja/. Powtórzmy zatem: teatr może być drogą ku
drugiemu, ku innym światom ludzkim.
I już na koniec. Dlaczego
„teatr dla życia”?, a nie
„teatr i terapia”,
„teatroterapia”, „teatr terapeutyczny ...
edukujący ... resocjalizujący”?
W jakiejś części to „nie”
wypływa z obawy.
Nawet w połączeniach i zbitkach wyrazowych termin
„teatr” odsyła do sztuki, a decyduje o tym tradycja, siła
przyzwyczajeń, intensywność obecności pewnych struktur
w pamięci i świadomości. Z drugiej strony moją nieufność
wzbudza słowo „terapia”. Akceptując je, czułbym się
jakoś powiązany z twórcami niefortunnego przedstawienia
/przypominam – „pars
pro toto”!/. Bałbym
się wplątania w związki z niemałą częścią czynów
i przekonań terapeutów – na przykład o misji
„przywracania społeczeństwu”,
o potrzebie uczenia sposobów porozumiewania właściwych
„normalnym” ludziom. Dlatego „teatr dla życia”.
Umożliwiający pełniejsze doświadczenie życia. Szanujący
jednostkowe prawo do własnego trudu istnienia.
I jeszcze: idzie tu o
życie pojmowane jako realizacja określonej koncepcji człowieka /
a szerzej – określonej idei społecznej / - w niej
najwyższą pozycję w hierarchii
wartości zajmuje nieskrępowany
rozwój osobowości, a wszystkie działania i czynności służą
samorealizacji, uwalnianiu się od narzuconych
i nauczonych ról. Idzie
więc o teatr w służbie życia
pragnącego być pełnym.
|
|