Gliniecki M., Maksymowicz L. (2001): Teatr edukacyjny - komunikacja bez granic. 
Słupsk: Teatr STOP & SOK, s.89-95

---------------------------------------------------------------------------------------------

 

 

 

 

 

 

Skini  i  punki  grają  Szekspira [*]

__________________________

 

                                                                                  

   

                W 1949 roku rozpoczęto budowę kombinatu metalurgicznego na najżyźniejszych  terenach  rolniczych w okolicy Krakowa. Miasta, któremu najtrudniej w Polsce było wmówić komunistyczne „wartości”. Postanowiono więc zintegrować konserwatywną inteligencję jednego z najwspanialszych miast Europy (w którym uniwersytet istnieje od 1364 roku) z nową klasę robotniczą, napływającą do budowy kombinatu i pracy w nim. Huta im. Lenina była „prezentem” ZSRR dla Polski. Powstawało nowe miasto na wzór radzieckiego Komsomolska czy Nowosybirska. Zakładano, że ludzie tu mieszkający staną się podporą partii. Pomylono się i to bardzo. To właśnie w Nowej Hucie nastąpiły pierwsze starcia robotników z komunistyczną władzą w walce o kościół. To tu wreszcie powstała druga co do znaczenia po Stoczni Gdańskiej robotnicza „Solidarność”. Tu w latach osiemdziesiątych od czasu wprowadzenia stanu wojennego toczyły się walki między robotnikami a milicją. Brała w nich udział również młodzież. Aż nadszedł czerwiec 1989 roku i koniec komunistycznego systemu.

         W takich historycznych i społecznych uwarunkowaniach, 1 września 1989 roku objąłem dyrekcję Teatru Ludowego w Nowej Hucie. Był to teatr sławny. Pierwsze dziesięć  lat jego istnienia (55-65) to pasmo sukcesów. Młodzi reżyserzy i scenografowie. Młody zespół. Otwarcie, po odwilży październikowej, na dramat i teatr zachodni. Nowa treść. Nowa forma. Teatr stał się modny. Przyjeżdżała krakowska inteligencja a za nią cała Polska. To było naprawdę coś! Później bywało różnie. Raz lepiej, raz gorzej. Ale i tak zaczynałem wszystko od nowa. Odmłodziłem zespół. Pozyskałem do współpracy wybitnego aktora i pedagoga Jerzego Stuhra. Miał u nas debiutować jako reżyser. Najtrudniej było zacząć. Postanowiliśmy złożyć hołd ludziom Nowej Huty. Pomysł dał Andrzej Wajda. Joanna Olczak-Ronikierowa  napisała, a Krzysztof Orzechowski wyreżyserował. Człowiek z marmurupoczątek i koniec, rzecz o ludziach kombinatu i budowy. Los człowieka. Rozpoczęliśmy próby we wrześniu 1989 roku. Już była wolność. Najpierw burzono symbole. Ci sami młodzi ludzie, którzy walczyli z milicją teraz postanowili zburzyć pomnik Lenina. Trwały rozruchy. Przyjeżdżały TV z całego świata. Obserwowali zajścia w Alei Róż, przy okazji wstępowali do teatru. Fotografowali próby. Pytali się. Byli dociekliwi. Premiera odbyła się 8 XII. Zbiegła się ze zdjęciem Lenina z cokołu. To był wielki dzień. Nowa Huta była inna. Naprawdę wolna. A teatr odniósł sukces, który trwał. Iwona, księżniczka Burgunda, Opera żebracza, Poskromienie złośnicy, Brel, Sorokin.

Aż nagle wszystko zaczęło się sypać. Gangi młodzieżowe, nie mając politycznego przeciwnika, zaczęły tłuc się między sobą. Objechałem pół świata, ale nigdzie nie spotkałem teatru między dwoma boiskami szkolnymi. Wyobraźcie sobie. Szkoła podstawowa – boisko – teatr – szkoła średnia – boisko. Więc wieczorem ciemno. Krzaki. Żadnej kulturalnej infrastruktury, zły dojazd, a w teatrze co wieczór 370 osób. I nagle strach. Autobusy obrzucane kamieniami, zaczepki. W młodzieżowym slangu w Polsce mówiło się wtedy „Meksyk”. Widownia pustoszała. Rodzice bali się o swoje dzieci. Nie wiedziałem co robić? Prosić policję o pomoc? To mogło tylko pogorszyć sprawę. Zbyt krótki minął czas od „komuny”. Mogli mnie uznać za „kapusia”. Zaprosiłem więc skinhaedów do teatru. Na spotkanie. Tu muszę wyjaśnić dlaczego właśnie ich?  Otóż wszystkie młodzieżowe „zadymy” przypisywano wtedy skinom. Tylko specjaliści rozróżniali dobrze subkultury. Ja sam byłem w młodości chuliganem, a moja wiedza kończyła się na hippisach  i gitowcach. Zaprosiłem więc przez media skinów. O dziwo przyszli! Prawdopodobnie z ciekawości. Czego ten facet chce? Policja schowała się pod sceną. Obiecali, że ujawnią się w momencie zagrożenia, np. jakiejś demolki. Pojawili się dziennikarze i TV. Był listopad 1991 roku. Na scenie próbowaliśmy musical o św. Franciszku z Asyżu, a na widowni czarno od kurtek typu „flejers” i jasno ogolonych głów. Próba ich specjalnie nie interesowała. Zaczęli mówić. Usłyszałem rzeczy wstrętne: „Polska dla Polaków”, „Bić Żyda, Niemca, Rumuna” i temu podobne głupstwa. Powiedziałem, że mnie to nie interesuje, że brzydzę się tym i że  w sztuce nie ma miejsca na nienawiść i tego typu podziały. Mówiłem, że są sterowani przez strasznych głupców. Poprosiłem ich o dwa miesiące spokoju. Taki pakt  o nie agresji. Że potem im coś zaproponuję. Przyrzekli. Publicznie, bo pokazała to TV w Ekspresie Reporterów. I dotrzymali słowa. Pod teatrem był spokój. Tylko ja miałem problem. Co im zaproponować?

         W tym samym czasie przygotowywaliśmy premierę Romea i Julii Szekspira. Do roli Julii ogłosiliśmy nabór wśród 15-letnich dziewcząt z Krakowa  i okolic. Zjawiło się ich w teatrze 500. Przesłuchiwania trwały trzy dni. Dziewczynka, która zajęła drugie miejsce powiedziała, że jeżeli nie zagra, to popełni samobójstwo. Wystraszyłem się i powiedziałem, że zagra. Życie poddało pomysł. Wiedziałem też więcej o subkulturach. Że skini i punki to wrogowie. Zaprosiłem więc do teatru jednych i drugich 13 stycznia 1992 roku. Zapytałem, czy chcą grać „Romea i Julię” i czy akceptują tę dziewczynę. Punki powiedziały, że tak, więc skinom nie wypadało odmówić. Byliby przegrani. Obiecałem też, że będą grać w swoich subkulturowych strojach, które staną się ich własnością. To przeważyło. I rozpoczęliśmy próby. Punki – Monteki, skini – Kapuleti. Wskazywałem palcem,  kto co będzie grał. Nie pomyliłem się na szczęście. Romeo – punk – Wiesław Zagól, ksywa „Agrawa”  był  liderem punkowego  zespołu PGR. Jego koledzy: „Roko”, „Dratwa”, „Młody”, „Książe”, „Słoń”, „Niusiek”, „Szprycha”, „Małolata”, „Viola” to główne role Monteki. „Ozzi”, „Gruby”, „Żyleta”, „Trumna”, „Trucizna” to skini Kapuleti. Próbowaliśmy trzy razy w tygodniu przez trzy miesiące, a tuż przed premierą codziennie. Jak w prawdziwym teatrze. Między 13 stycznia a 3 maja powstało przedstawienie  składające się z 11 scen (skróconych) z Romea i Julii. Ułożonych w zamkniętą całość  z  muzyką  wybraną przez jednych i drugich. Tylko dwie sceny biegły w całości: Balkonowa i Poranku – rozstanie. Reszta była poważnie skrócona i bardzo dynamiczna. Wszystkie walki uliczne były niezwykle efektowne, bo „aktorzy”  nie pozorowali uderzeń, tylko bili się naprawdę. To im wcale nie przeszkadzało. Za to robiło niezwykłe wrażenie na widzach. Widziałem ludzi wbitych ze strachu w krzesła lub inwalidzkie fotele. Nim zdążyli odetchnąć spektakl się kończył, trwał 50-55 minut. Zauważyłem w czasie prób, że kiedy Romeo i Julia mówili o miłości zapadała głęboka cisza. Zapomniałem powiedzieć, że wszystkie próby były otwarte. Przychodziło na nie od 50 do 100 „kibiców”. Próbowaliśmy na scenie eksperymentalnej w budynku administracji i techniki teatru, tzw. Scenie NURT. Przychodzili  ludzie z różnych subkultur, palili w toaletach marihuanę, gasili pety w fotelach, pluli na podłogę, często byli brudni i bili się między sobą, ale 10 metrów od teatru. To już był postęp. Każdego dnia było lepiej, choć było bardzo ciężko. Często myślałem, że nie dam rady. Wtedy wyrzucałem ich i prowadziłem próby zamknięte z Romeem i Julią. Potem wracali inni. I tak przez cztery miesiące. Z nieustannym towarzyszeniem dziennikarzy, TV z całego świata.

         Jeszcze w trakcie prób zostałem zaproszony do Niemiec. W granicznym mieście Szwedt nad Odrą odbywała się międzynarodowa konferencja, dotycząca sposobów zwalczania przemocy, ksenofobii itp. Głównie chodziło o problemy polsko-niemieckie. Po zburzeniu muru berlińskiego co chwila wybuchały konflikty. Przeważnie wśród młodzieży. Nasz teatr stawał się wzorem pracy z trudną młodzieżą. Mówiono, że niemożliwe stało się faktem.

         I rzeczywiście. Premiera 3 maja 1992 roku była niezwykłym sukcesem i wielką ulgą. Musieliśmy zagrać dwa razy, bo zebrały się takie tłumy trudnej młodzieży, że aby nie doprowadzić do konfliktu obiecałem dwa spektakle. I tak 10 razy w maju. Na dużej scenie poetycki spektakl klasycznego teatru, na małej ta sama szekspirowska tragedia w wykonaniu punków i skinów. Ta praca nas złączyła. Zaczęli się szanować. Zrozumieli, czym jest zespół ludzi zmierzających do wspólnego celu. Większość z nich to młodzi, głęboko samotni ludzie. Swoje frustracje wyładowywali w agresji na ulicy. Na meczach czy dyskotekach, których notabene było wtedy bardzo mało. W teatrze znaleźli przyjaciół i w wielu przypadkach miłość. Spotkało się sześć par. Pokochali się, mają dzieci.

         Tymczasem spektakl zyskiwał sławę Pojawiały się artykuły we wszystkich europejskich gazetach. Pisano o nas nawet w Japonii i Brazylii. Dawałem je aktorom. I wreszcie przyszło pierwsze zaproszenie za granicę. Spodziewałem się tego i wcześniej sygnalizowałem im taką możliwość. I oto stało się. Jedziemy do Berlina. Październik 1992 roku. Wyjazd w sobotę, od poniedziałku ponownie trwają próby. Chcemy wypaść jak najlepiej. W środę wieczorem rozpuszczam zespół (około 25 osób). Zostają tylko Romeo i Julia, by dopracować ich sceny. Rano zjawiam się w teatrze o 9.00. W gabinecie czekają policjanci w cywilu. Zadają pytania. Kiedy wyszli „aktorzy”? Mówię, że o 20. Czy wiem, gdzie mogli pójść? Mówię, że nie wiem. Ja pytam, co się stało? Okazało się, że o 20.30 dziesięciu (prawdopodobnie) skinów napadło na dwóch niemieckich kierowców TIR-ów i tak ich pobili, że jeden z nich zmarł z upływu krwi. Miał to być podobno rewanż za ataki na Polaków w niemieckiej strefie przygranicznej. Serce mi stanęło. Ale natychmiast powiedziałem, że nie wierzę, że wśród tych bandytów mogą być moi ludzie. W dwadzieścia godzin później ujęto sprawców. Nie było wśród nich „aktorów” z Romeo i Julii. Ulga w tak strasznej chwili, bo gdyby okazało się, że tam byli, podważyłoby to sens mojej pracy. Czy warto się nimi zajmować? Najgroźniejsi są przecież w gromadzie. Tymczasem rozpoczęła się dyskusja medialna i dyplomatyczna na temat sensu wyjazdu do Niemiec. Bardzo pomógł nam konsul generalny Niemiec. Znał mój projekt i był zwolennikiem takich działań. Wystąpiliśmy razem w Dzienniku TV. Między Bonn a Warszawą wymieniano noty dyplomatyczne. Powstała obawa (bezsensowna  pod koniec XX wieku), że gdzieś w lasach między granicą a Berlinem będą na nasz autobus czekać hordy żądnych rewanżu i krwi skinów, punków, nazi metalowców niemieckich. Doszło do tego, że dwie matki naprawdę ostrych łobuzów nie zgodziły się na ich wyjazd. Mieliśmy też problem ze znalezieniem kierowcy i autobusu. Zamówiony odmówił. Wreszcie znalazł się jakiś stary autobus i kierowca były bokser. Jedziemy. Obserwowałem  moją  grupę. Im bliżej granicy, tym byli bardziej wyciszeni i, co tu gadać, wystraszeni. Mnie też udzieliło się ich napięcie. Ale by przełamać lęk, punki postanowili zrobić najlepsze możliwe irokezy. Postawili włosy wzorcowo. Spryskali je farbą. Wyglądali jak najcudowniejsza, kolorowa grupa punkowa w Europie. Skini byli za to czyści i niezwykle grzeczni. Wyobraźcie sobie szok niemieckich emerytów, którzy na parkingu w środku Niemiec zobaczyli idących grzecznie obok siebie skinów i punków. To lękliwe zdziwienie towarzyszyło nam przez trzy lata, bo tak często później jeździliśmy do Niemiec.

         Przyjeżdżamy do Berlina. Śpimy na wojskowych pryczach w starym domu kultury. Gramy w dawnym browarze zaadaptowanym jako scena wielofunkcyjna z zapleczem biurowym i restauracyjnym. Znakomity system. Stare, opuszczone fabryki przekształcone na miejsca sztuki, teatr, galerie, dyskoteki itp. Kulturfabrik. Pełno ich jest w Niemczech. Zapomniałem dodać, że towarzyszy nam ekipa polskiej telewizji. Wcześniej byłem na tyle przytomny, że rejestrowałem próby i spektakle. Z tych materiałów powstał film telewizyjny pt. Zadyma. Tym razem telewizja, wietrząc sensację, wysłała własną ekipę. To dodawało nam prestiżu. Pojawili się niemieccy reporterzy i dziennikarze. Na widowni byli specjaliści i trudna młodzież berlińska, wśród nich grupa zaprzyjaźnionych z nami niemieckich metali z Lipska. Spektakl zakończył się owacją i wspólnym odtańczeniem pogo. Na drugi dzień wszystkie poważne gazety dały swoje entuzjastyczne recenzje. W ten sposób rozpoczęły się nasze trzyletnie tourne po miastach niemieckich. Graliśmy w Hamburgu, Bremie, Essen, Freiburgu, Norymberdze, Frankfurcie nad Menem i we francuskim Rambulliet.

         Ładnie to dosyć wygląda. Ale nie zawsze było różowo. Zdarzały się konflikty prawie codziennie. Pięć osób z trzydziestoosobowej grupy potrafiło „roznieść” w podróży autobus. Byliśmy też poddawani różnym manipulacjom. Nie wierzono, że możliwe jest porozumienie między skinami a punkami. Zarzucano mi mistyfikację. Często było to bardzo bolesne. Nie wpuszczono nas na przykład na festiwal polskiej kultury do Halle, oskarżając mnie, że prowadzę teatr skinów, czyli narodowców. Później byłem przepraszany. Przejmowałem się tym bardzo. To była niezła lekcja. Czas dopiero pozwolił mi zrozumieć, że tak na świecie bywa. Krok do przodu, a często dwa w tył. Polubiliśmy się bardzo i mam wśród nich dorosłych już przyjaciół. Kilku nie udało się uratować. Zgubił ich alkohol i narkotyki. Żal!!

         Zmieniło się też moje życie. Byłem zapraszany na poważne, międzynarodowe konferencje, dotyczące problemów współczesnej młodzieży. Pokazywałem filmy z naszej pracy w Niemczech, USA, Francji, Austrii, na Białorusi. Ciągle musiałem odpowiadać na pytanie, dlaczego mi się udało? Sądzę, że dlatego, że znaleźli we mnie szorstkiego i surowego tatę. Jestem ojcem dwóch synów. Byli wtedy w ich wieku. Jestem aktorem, więc potrafiłem mówić ich językiem. Nie potrafiłem sobie wyobrazić, że młodzi chłopcy mogą zniszczyć moją miłość – teatr. I nigdy ich nie okłamałem.

         Próbowałem odpocząć od pracy „pedagogicznej”. Jednak coś zostało zasiane  i  zacząłem w 1996 roku pracę z leczącymi się z uzależnienia narkomanami. Spędziłem z nimi dwa lata. Stworzyliśmy dwa przedstawienia, otrzymałem tytuł wolontariusza 1996 roku. Miałem wśród pacjentów „aktorów” również ludzi z Kijowa, Moskwy, Bratysławy i Petersburga. Wielu z nich nie żyje. Wszedłem w problem bólu XXI wieku. Narkomania. Tym, którzy chcieli zwyciężyć nałóg, teatr bardzo pomógł, lecz płakaliśmy za tymi, którzy odeszli. Było ich ponad 80%. Straszne. Nigdy nie zapomnę oczu matki, której syn został neofitą (wyszedł z uzależnienia). Mówiła, że czuje się tak jak wtedy, kiedy podali jej go do piersi w chwili urodzenia. I właśnie dla takich chwil warto pracować.

         Piszę te słowa dlatego, że teatr mój prowadzi terapeutyczną działalność. Pracujemy z upośledzonymi umysłowo, samotnymi dziećmi i dorosłymi, młodzieżą z rodzin dysfunkcyjnych. Dokształcamy specjalistów. Mamy naśladowców. Warto żyć pięknie.

 

 

[*] Artykuł ukazał się w wydawnictwie ukraińsko - rosyjsko - gruzińskim  'Nowa  Polsza’ 2000