Skini
i punki grają Szekspira
__________________________
W 1949 roku rozpoczęto budowę kombinatu metalurgicznego
na najżyźniejszych terenach
rolniczych w okolicy Krakowa. Miasta, któremu najtrudniej w
Polsce było wmówić komunistyczne „wartości”.
Postanowiono więc zintegrować konserwatywną inteligencję jednego
z najwspanialszych miast Europy (w którym uniwersytet istnieje od
1364 roku) z nową klasę robotniczą, napływającą do budowy
kombinatu i pracy w nim. Huta im. Lenina była
„prezentem” ZSRR dla Polski. Powstawało nowe miasto na
wzór radzieckiego Komsomolska czy Nowosybirska. Zakładano, że
ludzie tu mieszkający staną się podporą partii. Pomylono się i
to bardzo. To właśnie w Nowej Hucie nastąpiły pierwsze starcia
robotników z komunistyczną władzą w walce o kościół. To tu
wreszcie powstała druga co do znaczenia po Stoczni Gdańskiej
robotnicza „Solidarność”. Tu w latach osiemdziesiątych
od czasu wprowadzenia stanu wojennego toczyły się walki między
robotnikami a milicją. Brała w nich udział również młodzież.
Aż nadszedł czerwiec 1989 roku i koniec komunistycznego systemu.
W takich historycznych i społecznych uwarunkowaniach, 1 września
1989 roku objąłem dyrekcję Teatru Ludowego w Nowej Hucie. Był to
teatr sławny. Pierwsze dziesięć
lat jego istnienia (55-65) to pasmo sukcesów. Młodzi reżyserzy
i scenografowie. Młody zespół. Otwarcie, po odwilży październikowej,
na dramat i teatr zachodni. Nowa treść. Nowa forma. Teatr stał się
modny. Przyjeżdżała krakowska inteligencja a za nią cała
Polska. To było naprawdę coś! Później bywało różnie. Raz
lepiej, raz gorzej. Ale i tak zaczynałem wszystko od nowa. Odmłodziłem
zespół. Pozyskałem do współpracy wybitnego aktora i pedagoga
Jerzego Stuhra. Miał u nas debiutować jako reżyser. Najtrudniej
było zacząć. Postanowiliśmy złożyć hołd ludziom Nowej Huty.
Pomysł dał Andrzej Wajda. Joanna Olczak-Ronikierowa
napisała, a Krzysztof Orzechowski wyreżyserował. Człowiek
z marmuru – początek
i koniec, rzecz o ludziach kombinatu i budowy. Los człowieka.
Rozpoczęliśmy próby we wrześniu 1989 roku. Już była wolność.
Najpierw burzono symbole. Ci sami młodzi ludzie, którzy walczyli z
milicją teraz postanowili zburzyć pomnik Lenina. Trwały rozruchy.
Przyjeżdżały TV z całego świata. Obserwowali zajścia w Alei Róż,
przy okazji wstępowali do teatru. Fotografowali próby. Pytali się.
Byli dociekliwi. Premiera odbyła się 8 XII. Zbiegła się ze zdjęciem
Lenina z cokołu. To był wielki dzień. Nowa Huta była inna.
Naprawdę wolna. A teatr odniósł sukces, który trwał. Iwona,
księżniczka Burgunda, Opera
żebracza, Poskromienie złośnicy,
Brel, Sorokin.
Aż nagle wszystko zaczęło się sypać. Gangi młodzieżowe,
nie mając politycznego przeciwnika, zaczęły tłuc się między
sobą. Objechałem pół świata, ale nigdzie nie spotkałem teatru
między dwoma boiskami szkolnymi. Wyobraźcie sobie. Szkoła
podstawowa – boisko – teatr – szkoła średnia
– boisko. Więc wieczorem ciemno. Krzaki. Żadnej kulturalnej
infrastruktury, zły dojazd, a w teatrze co wieczór 370 osób. I
nagle strach. Autobusy obrzucane kamieniami, zaczepki. W młodzieżowym
slangu w Polsce mówiło się wtedy „Meksyk”. Widownia
pustoszała. Rodzice bali się o swoje dzieci. Nie wiedziałem co
robić? Prosić policję o pomoc? To mogło tylko pogorszyć sprawę.
Zbyt krótki minął czas od „komuny”. Mogli mnie uznać
za „kapusia”. Zaprosiłem więc skinhaedów
do teatru. Na
spotkanie. Tu muszę wyjaśnić dlaczego właśnie ich?
Otóż wszystkie młodzieżowe „zadymy”
przypisywano wtedy skinom. Tylko specjaliści rozróżniali dobrze
subkultury. Ja sam byłem w młodości chuliganem, a moja wiedza kończyła
się na hippisach i
gitowcach. Zaprosiłem więc przez media skinów. O dziwo przyszli!
Prawdopodobnie z ciekawości. Czego ten facet chce? Policja schowała
się pod sceną. Obiecali, że ujawnią się
w momencie zagrożenia, np. jakiejś demolki. Pojawili się
dziennikarze i TV. Był listopad 1991 roku. Na scenie próbowaliśmy
musical o św. Franciszku z Asyżu, a na widowni czarno od kurtek
typu „flejers” i jasno ogolonych głów. Próba ich
specjalnie nie interesowała. Zaczęli mówić. Usłyszałem rzeczy
wstrętne: „Polska dla Polaków”, „Bić Żyda,
Niemca, Rumuna” i temu podobne głupstwa. Powiedziałem, że
mnie to nie interesuje, że brzydzę się tym i że
w sztuce nie ma miejsca na nienawiść i tego typu podziały.
Mówiłem, że są sterowani przez strasznych głupców. Poprosiłem
ich o dwa miesiące spokoju. Taki pakt
o nie agresji. Że potem im coś
zaproponuję. Przyrzekli. Publicznie, bo pokazała to TV w
Ekspresie Reporterów. I dotrzymali słowa. Pod teatrem był spokój.
Tylko ja miałem problem. Co im zaproponować?
W tym samym czasie przygotowywaliśmy premierę Romea
i Julii Szekspira. Do roli Julii ogłosiliśmy nabór wśród
15-letnich dziewcząt z Krakowa
i okolic. Zjawiło się ich w teatrze 500. Przesłuchiwania
trwały trzy dni. Dziewczynka, która zajęła drugie miejsce
powiedziała, że jeżeli nie zagra, to popełni samobójstwo.
Wystraszyłem się i powiedziałem, że zagra. Życie poddało pomysł.
Wiedziałem też więcej o subkulturach. Że skini i punki to
wrogowie. Zaprosiłem więc do teatru jednych i drugich 13 stycznia
1992 roku. Zapytałem, czy chcą grać „Romea i Julię”
i czy akceptują tę dziewczynę. Punki powiedziały, że tak, więc
skinom nie wypadało odmówić. Byliby przegrani. Obiecałem też,
że będą grać w swoich subkulturowych strojach, które staną się
ich własnością. To przeważyło. I rozpoczęliśmy próby. Punki
– Monteki, skini – Kapuleti. Wskazywałem palcem,
kto co będzie grał. Nie pomyliłem się na szczęście.
Romeo – punk – Wiesław Zagól, ksywa „Agrawa”
był liderem
punkowego zespołu PGR.
Jego koledzy: „Roko”,
„Dratwa”, „Młody”, „Książe”,
„Słoń”, „Niusiek”, „Szprycha”,
„Małolata”, „Viola” to główne role
Monteki. „Ozzi”, „Gruby”, „Żyleta”,
„Trumna”, „Trucizna”
to skini
Kapuleti. Próbowaliśmy trzy razy w tygodniu przez trzy
miesiące, a tuż przed premierą codziennie. Jak w prawdziwym
teatrze. Między 13 stycznia a 3 maja powstało przedstawienie
składające się z
11 scen (skróconych) z Romea i Julii. Ułożonych w
zamkniętą całość z
muzyką wybraną
przez jednych i drugich. Tylko dwie sceny biegły w całości:
Balkonowa i Poranku – rozstanie. Reszta była poważnie skrócona
i bardzo dynamiczna. Wszystkie walki uliczne były niezwykle
efektowne, bo „aktorzy”
nie pozorowali uderzeń, tylko bili się naprawdę. To im
wcale nie przeszkadzało. Za to robiło niezwykłe wrażenie na
widzach. Widziałem ludzi wbitych ze strachu w krzesła lub
inwalidzkie fotele. Nim zdążyli odetchnąć spektakl się kończył,
trwał 50-55 minut. Zauważyłem w czasie prób, że kiedy Romeo i
Julia mówili o miłości zapadała głęboka cisza. Zapomniałem
powiedzieć, że wszystkie próby były otwarte. Przychodziło na
nie od 50 do 100 „kibiców”. Próbowaliśmy na scenie
eksperymentalnej w budynku administracji i techniki teatru, tzw.
Scenie NURT. Przychodzili ludzie
z różnych subkultur, palili w toaletach marihuanę, gasili pety w
fotelach, pluli na podłogę, często byli brudni i bili się między
sobą, ale 10 metrów od teatru. To już był postęp. Każdego dnia
było lepiej, choć było bardzo ciężko. Często myślałem, że
nie dam rady. Wtedy wyrzucałem ich i prowadziłem próby zamknięte
z Romeem i Julią. Potem wracali inni. I tak przez cztery miesiące.
Z nieustannym towarzyszeniem dziennikarzy, TV z całego świata.
Jeszcze w trakcie prób zostałem zaproszony do Niemiec. W
granicznym mieście Szwedt nad Odrą odbywała się międzynarodowa
konferencja, dotycząca sposobów zwalczania przemocy, ksenofobii
itp. Głównie chodziło o problemy polsko-niemieckie. Po zburzeniu
muru berlińskiego co chwila wybuchały konflikty. Przeważnie wśród
młodzieży. Nasz teatr stawał się wzorem pracy z trudną młodzieżą.
Mówiono, że niemożliwe stało się faktem.
I rzeczywiście. Premiera 3 maja 1992 roku była niezwykłym
sukcesem i wielką ulgą. Musieliśmy zagrać dwa razy, bo zebrały
się takie tłumy trudnej młodzieży, że aby nie doprowadzić do
konfliktu obiecałem dwa spektakle. I tak 10 razy w maju. Na dużej
scenie poetycki spektakl klasycznego teatru, na małej ta sama
szekspirowska tragedia w wykonaniu punków i skinów. Ta praca nas złączyła.
Zaczęli się szanować. Zrozumieli, czym jest zespół ludzi
zmierzających do wspólnego celu. Większość z nich to młodzi, głęboko
samotni ludzie. Swoje frustracje wyładowywali w agresji na ulicy.
Na meczach czy dyskotekach, których notabene było wtedy bardzo mało.
W teatrze znaleźli przyjaciół i w wielu przypadkach miłość.
Spotkało się sześć par. Pokochali się, mają dzieci.
Tymczasem spektakl zyskiwał sławę Pojawiały się artykuły
we wszystkich europejskich gazetach. Pisano o nas nawet w Japonii i
Brazylii. Dawałem je aktorom. I wreszcie przyszło pierwsze
zaproszenie za granicę. Spodziewałem się tego
i wcześniej sygnalizowałem im taką możliwość. I oto stało
się. Jedziemy do Berlina. Październik 1992 roku. Wyjazd w sobotę,
od poniedziałku ponownie trwają próby. Chcemy wypaść jak
najlepiej. W środę wieczorem rozpuszczam zespół (około 25 osób).
Zostają tylko Romeo i Julia, by dopracować ich sceny. Rano zjawiam
się w teatrze o 9.00. W
gabinecie czekają policjanci w cywilu. Zadają pytania. Kiedy
wyszli „aktorzy”? Mówię, że o 20.
Czy wiem, gdzie mogli pójść? Mówię, że nie wiem. Ja
pytam, co się stało? Okazało się, że o 20.30 dziesięciu
(prawdopodobnie) skinów napadło na dwóch niemieckich kierowców
TIR-ów i tak ich pobili, że jeden z nich zmarł z upływu krwi.
Miał to być podobno rewanż za ataki na Polaków w niemieckiej
strefie przygranicznej. Serce mi stanęło.
Ale natychmiast powiedziałem, że nie wierzę, że wśród tych
bandytów mogą być moi ludzie. W dwadzieścia godzin później ujęto
sprawców. Nie było wśród nich „aktorów” z Romeo
i Julii. Ulga w tak strasznej chwili, bo gdyby okazało się, że
tam byli, podważyłoby to sens mojej pracy. Czy warto się nimi
zajmować? Najgroźniejsi są przecież w gromadzie. Tymczasem
rozpoczęła się dyskusja medialna i dyplomatyczna na temat sensu
wyjazdu do Niemiec. Bardzo pomógł nam konsul generalny Niemiec.
Znał mój projekt i był zwolennikiem takich działań. Wystąpiliśmy
razem w Dzienniku TV. Między Bonn a Warszawą wymieniano noty
dyplomatyczne. Powstała obawa (bezsensowna
pod koniec XX wieku), że gdzieś w lasach między granicą a
Berlinem będą na nasz autobus czekać hordy żądnych rewanżu i
krwi skinów, punków, nazi metalowców niemieckich. Doszło do
tego, że dwie matki naprawdę ostrych łobuzów nie zgodziły się
na ich wyjazd. Mieliśmy też problem ze znalezieniem kierowcy i
autobusu. Zamówiony odmówił. Wreszcie znalazł się jakiś stary
autobus i kierowca były bokser. Jedziemy. Obserwowałem
moją grupę. Im
bliżej granicy, tym byli bardziej wyciszeni i, co tu gadać,
wystraszeni. Mnie też udzieliło się ich napięcie. Ale by przełamać
lęk, punki postanowili zrobić najlepsze możliwe irokezy.
Postawili włosy wzorcowo. Spryskali je farbą. Wyglądali jak
najcudowniejsza, kolorowa grupa punkowa w Europie. Skini byli za to
czyści i niezwykle grzeczni. Wyobraźcie sobie szok niemieckich
emerytów, którzy na parkingu w środku Niemiec zobaczyli idących
grzecznie obok siebie skinów i punków. To lękliwe zdziwienie
towarzyszyło nam przez trzy lata, bo tak często później jeździliśmy
do Niemiec.
Przyjeżdżamy do Berlina. Śpimy na wojskowych pryczach w
starym domu kultury. Gramy w dawnym browarze zaadaptowanym jako
scena wielofunkcyjna z zapleczem biurowym i restauracyjnym.
Znakomity system. Stare, opuszczone fabryki przekształcone na
miejsca sztuki, teatr, galerie, dyskoteki itp. Kulturfabrik. Pełno
ich jest w Niemczech. Zapomniałem dodać, że towarzyszy nam ekipa
polskiej telewizji. Wcześniej byłem na tyle przytomny, że
rejestrowałem próby i spektakle. Z tych materiałów powstał film
telewizyjny pt. Zadyma.
Tym razem telewizja, wietrząc sensację, wysłała własną ekipę.
To dodawało nam prestiżu. Pojawili się niemieccy reporterzy i
dziennikarze. Na widowni byli specjaliści i trudna młodzież berlińska,
wśród nich grupa zaprzyjaźnionych z nami niemieckich metali z
Lipska. Spektakl zakończył się owacją i wspólnym odtańczeniem
pogo. Na drugi dzień wszystkie poważne gazety dały swoje
entuzjastyczne recenzje. W ten sposób rozpoczęły się nasze
trzyletnie tourne po miastach niemieckich. Graliśmy w Hamburgu,
Bremie, Essen, Freiburgu, Norymberdze, Frankfurcie nad Menem i we
francuskim Rambulliet.
Ładnie to dosyć wygląda. Ale nie zawsze było różowo.
Zdarzały się konflikty prawie codziennie. Pięć osób z
trzydziestoosobowej grupy potrafiło „roznieść” w podróży
autobus. Byliśmy też poddawani różnym manipulacjom. Nie
wierzono, że możliwe jest porozumienie między skinami a punkami.
Zarzucano mi mistyfikację. Często było to bardzo bolesne. Nie
wpuszczono nas na przykład na festiwal polskiej kultury do Halle,
oskarżając mnie, że prowadzę teatr skinów, czyli narodowców. Później
byłem przepraszany. Przejmowałem się tym bardzo. To była niezła
lekcja. Czas dopiero pozwolił mi zrozumieć, że tak na świecie
bywa. Krok do przodu, a często dwa w tył. Polubiliśmy się bardzo
i mam wśród nich dorosłych już przyjaciół. Kilku nie udało się
uratować. Zgubił ich alkohol i narkotyki. Żal!!
Zmieniło się też moje życie. Byłem zapraszany na poważne,
międzynarodowe konferencje, dotyczące problemów współczesnej młodzieży.
Pokazywałem filmy z naszej pracy w Niemczech, USA, Francji,
Austrii, na Białorusi. Ciągle musiałem odpowiadać na pytanie,
dlaczego mi się udało? Sądzę, że dlatego, że znaleźli we mnie
szorstkiego i surowego tatę. Jestem ojcem dwóch synów. Byli wtedy
w ich wieku. Jestem aktorem, więc potrafiłem mówić ich językiem.
Nie potrafiłem sobie wyobrazić, że młodzi chłopcy mogą
zniszczyć moją miłość – teatr. I nigdy ich nie okłamałem.
Próbowałem odpocząć od
pracy „pedagogicznej”. Jednak coś zostało zasiane
i zacząłem w
1996 roku pracę z leczącymi się z uzależnienia narkomanami. Spędziłem
z nimi dwa lata. Stworzyliśmy dwa przedstawienia, otrzymałem tytuł
wolontariusza 1996 roku. Miałem wśród pacjentów „aktorów”
również ludzi z Kijowa, Moskwy, Bratysławy i Petersburga. Wielu z
nich nie żyje. Wszedłem w problem bólu XXI wieku. Narkomania.
Tym, którzy chcieli zwyciężyć nałóg, teatr bardzo pomógł,
lecz płakaliśmy za tymi, którzy odeszli. Było ich ponad 80%.
Straszne. Nigdy nie zapomnę oczu matki, której syn został neofitą
(wyszedł z uzależnienia). Mówiła, że czuje się tak jak wtedy,
kiedy podali jej go do piersi w chwili urodzenia. I właśnie dla
takich chwil warto pracować.
Piszę te słowa dlatego, że teatr mój prowadzi
terapeutyczną działalność. Pracujemy z upośledzonymi umysłowo,
samotnymi dziećmi i dorosłymi, młodzieżą z rodzin
dysfunkcyjnych. Dokształcamy specjalistów. Mamy naśladowców.
Warto żyć pięknie.
Artykuł
ukazał się w wydawnictwie ukraińsko - rosyjsko - gruzińskim
– 'Nowa
Polsza’ 2000
|
|