Od
dramatu liturgicznego do misterium
albo podróż do źródeł
_____________________________________________________
Na
frontonie świątyni boga Apollina w starożytnej Grecji było
wyryte zdanie: „Poznaj samego siebie”. Kultura
europejska, której dwa nurty, grecki i judeochrześcijański,
przenikały się i dopełniały (jak przypomina nam choćby Jan Paweł
II w słynnej już encyklice „Fides
et ratio”), przejęły to zdanie jako zadanie, które
ludzkość i każdy człowiek z osobna winien realizować. Ponieśli
je filozofowie, ponieśli artyści. Pierwsi, którzy z założenia
ograniczają się do intelektu, sprowadzili je na peryferie. Drudzy,
których z konieczności intelekt nie ogranicza, niosą ten nakaz
dalej. I chyba najlepiej realizuje go dzisiaj poezja i teatr.
Poznać samego siebie, to znaczy odpowiedzieć na pytanie
„Kim jestem?”, pytanie, na które próbuje odpowiedzieć
artysta i jego sztuka. Aby jednak udzielić przekonującej
odpowiedzi na to pytanie, trzeba nasamprzód odpowiedzieć na
pytanie: „Skąd jestem?” Skąd pochodzę, jakie są moje
początki, jaki jest mój ród? Dotyczy to również każdego
artysty, każdej sztuki. Być może sztuki teatru
w szczególności.
Należałoby zatem wybrać się w tę podróż, już nie w
przestrzeni, ale w czasie, i nie w młodzieńczym, ale w dojrzałym
wieku, może nawet na starość, jak Odyseusz z opowieści Dantego,
z nadzieją jednak, że uda nam się jeszcze raz powrócić.
Początki nowożytnego teatru europejskiego, tak jak początki
kultury, były ściśle chrześcijańskie, religijne, liturgiczne,
paraliturgiczne. Dramat świecki nie istniał w średniowiecznym świecie.
Odrodził się dopiero wtedy, gdy w XV w. studiowano i naśladowano
już klasyków greckich i łacińskich.
Poprawnie mówić o tych początkach, to przynajmniej w kilku
zdaniach przybliżyć rzeczywisty obraz średniowiecznego świata. I
nie tylko dlatego, że wiele lądów było jeszcze wówczas
nieznanych, ale przede wszystkim dlatego, że był on w założeniu,
w modelu, w wyobrażeniu bardzo odmienny od naszego. Przekonuje o
tym C. S. Lewis w swej książce Odrzucony
obraz.
My powiemy tylko tyle, że rzeczywistość była wtedy widziana
przez pryzmat idealistycznego i dychotomicznego podziału człowieka
i świata. Idealizm platoński, już pod postacią neoplatonizmu,
przejęty przez św. Augustyna i wprowadzony w nurt świeżej
tradycji judeochrześcijańskiej porządkował wszystko zdecydowanie
i jasno. A porządek był głównie wertykalny: Niebo, a właściwie
Niebiosa, bo było ich dziewięć, Ziemia i Piekło. Liczył się
tylko świat boskich idei i to, co do niego prowadzi,
„tchnienie życia” przeciwstawione „prochowi
ziemi”. Człowiek, jak mawiał Platon, to dusza rządząca ciałem,
poskramiająca ciało. Świat ziemski miał być zatem uporządkowany
tak, aby do świata boskich istnień dotrzeć jak najprędzej. To
udawało się, jak wiemy, bardzo nielicznym. Barbarzyńcy nie stali
się z dnia na dzień ani też z wieku na wiek idealistami, a tym
bardziej świętymi. I tak projektowany przez „inżynierów
dusz” świat pod koniec XII wieku nie wyglądał
z naszej perspektywy zbyt ciekawie. Pojawiły się jednak
pierwsze jaskółki (Abelard,
kultura trubadurów).
Dopiero jednak w XIII wieku nastąpiła rewolucja. Prawdziwa,
choć bez barykad. A stało się to za sprawą głównie dwóch
ludzi: św. Franciszka z Asyżu i Tomasza z Akwinu, który też wkrótce
został świętym. Nagle tę marność, ten proch ziemi zaczyna
chwalić i wielbić Pieśń
duchowa św. Franciszka, która jest zapowiedzią całkowitego
zarzucenia dychotomicznego podziału świata. Postawa afirmacji świata
jako dzieła Stwórcy rozprzestrzenia się po całym Zachodzie:
„Błogosławiony jesteś, Panie mój, we wszystkim, co stworzyłeś
nam!”
Niebawem teologiczne i filozoficzne zręby tego nastawienia
wypracuje Tomasz, który przyswoi chrześcijaństwu empiryczny
system Arystotelesa. A jest to postawa poznawcza, w której
funkcjonujemy do dziś.
Gdyby ludzie XIII i następnych wieków trzymali się nadal
idealizmu poznawczego Platona, prawdopodobnie wszystko co nas
otacza, a w jakimś stopniu i my sami, wyglądałoby zupełnie
inaczej. To za sprawą tych i podobnych im postaci twórcze umysły
XII i XIII stulecia podjęły się zadania (w przyszłości niestety
zaniechanego przez spirytualistów i nominalistów), spisania
wieczystego przymierza pomiędzy naturą, wiarą i rozumem.
Manifestatio,
„wyjaśnienie” czy „rozjaśnienie”, jak
zauważa Panofsky, jest naczelną i normującą zasadą wczesnej i
dojrzałej scholastyki.
Opierając się na tej zasadzie Bonawentura broni przedstawień
religijnych, uznając je za dopuszczalne „ze
względu na [ich] prostotę,
emocjonalną trwałość [i]
zaangażowanie pamięci”. Jak widzimy, argumentacja typowo
dydaktyczna.
Ten właśnie rodzaj mentalności ludzi XIII wieku, który
odczuwa potrzebę wyjaśniania
wiary przez odwołanie się do wyobrażeń, a rozjaśnianie wyobrażeń
przez odwołanie do zmysłów, stoi u początku wybuchu kulturowego
„boomu” na sztukę, w którym mnożenie światów wyobrażonych,
bo już oderwanych od religijnego podłoża, trwa aż do czasów
obecnych.
Tam, gdzie umysł humanistyczny będzie wymagał maksimum
harmonii, umysł scholastyczny wymagał maksimum czytelności.
Akcentował i akceptował często niczym nie uzasadnione wyjaśnianie
tej funkcji przez formę.
Spójrzmy dla przykładu na katedry, miejsca, w których
odbywały się liturgiczne spektakle i misteria. W swych
najdoskonalszych realizacjach są one rzeźbiarskim „uzupełnieniem”
albo „uczytelnieniem” Złotej
legendy czy Zwierciadła
historii. I tak obliczono, że na portalach i oknach katedry w
Chartres, którą nazwano „ucieleśnionym duchem średniowiecza”
przedstawiono sześć tysięcy postaci. Można powiedzieć: dramatis
personae Starego i Nowego Testamentu. Albo, jak przyjęło się
z czasem mówić: „Biblia pauperum”.
Znaki, gesty, postacie, zdarzenia wszystkim znane, przez
wszystkich oczekiwane. Jest konkretne miejsce i czas, w którym
wszystko się zaczyna. Tak jak wtedy, po raz pierwszy, w
Jerozolimie...
Punktem wyjścia, miejscem, od którego rozpoczyna się
liturgiczny teatr, jest święto Wielkanocy, czyli odtworzenie
ukrzyżowania i zmartwychwstania Chrystusa. Im wyraźniej
krzyż wysuwał się na czoło w kanonie symboli wiary zachodniego
chrześcijaństwa, tym pilniejsza stawała się potrzeba
unaocznienia wiernym aktu odkupienia, który się na nim dokonał .
Porządek adoracji krzyża w Wielkim Tygodniu wiązał się z
poszczególnymi fazami Męki Pańskiej. Z poranną Adoratio
crucis łączyło się w Wielki Piątek Depositio
crucis, czyli złożenie na ołtarzu zasłoniętego krzyża.
Dzwony milkną, aż do porannych godzin Niedzieli Wielkanocnej. Elevatio
crucis, czyli podniesienie krzyża, symbolizowało
Zmartwychwstanie.
Zgodnie z przekazem ewangelicznym pierwszymi świadkami
zmartwychwstania są trzy Marie (typ: Visitatio Sepulchri, czyli Nawiedzenie grobu). Przypomnijmy: A
pierwszego dnia po szabacie, wczesnym rankiem, gdy było jeszcze
ciemno..., niewiasty wybierają się do grobu. Martwią się,
kto im odsunie kamień? Na miejscu zastają kamień odsunięty, wewnątrz
grobu leżą tylko białe płótna, a na kamieniu czeka na nie Anioł...
Regularis Concordia,
dzieło niejakiego Aethelwolda, biskupa Winchesteru (X w.), który
na rozkaz króla przełożył na angielski i objaśnił benedyktyńską
Regułę, zawiera pierwsze historyczne, można powiedzieć
„wskazówki reżyserskie”, dotyczące wczesnośredniowiecznego
dramatu liturgicznego. Włączone w obrzęd liturgii brewiarzowej
jutrzni z Niedzieli Wielkanocnej, są następujące:
„Podczas
trzeciego czytania niech się
czterej bracia ubiorą. Jeden z nich, przyodziany w albę, niech
wejdzie, uda się do grobowca i siądzie tam cicho z gałązką
palmową w ręku. Trzej pozostali niech wejdą w czas trzeciego
responsorium, odziani w kapy, niosąc w ręku kadzielnice, i wolno,
jakby czegoś szukali, niech zbliżą się do grobu. Wyobrażają
oni trzy niewiasty, które nadchodzą z wonnościami, by natrzeć
ciało Jezusa. Skoro siedzący u grobu frater, przedstawiający anioła,
ujrzy nadchodzące niewiasty, niechaj słodkim głosem zaśpiewa: >Kogo
szukacie w grobie, o chrześcijanki?<...” [c.d.
w przypisie: 17].
Tak oto schemat łacińskiego nabożeństwa dla wszystkich
krajów zachodu zetknął się z teatrem.
Wkrótce w korespondencji z tekstem ewangelii włączono
tzw. „wyścig do grobu”, który zapowiadał pierwsze
elementy teatralnej groteski. Piotr i Jan, powiadomieni przez
powracające niewiasty, spieszą do grobu. Piotr, dużo starszy,
utyka i pozostaje w tyle. Jan, choć przybył pierwszy, daje mu
pierwszeństwo. Wyrazista gestykulacja, dla wszystkich zrozumiała,
przybliża i akcentuje tekst podawany w formie uroczystego śpiewu.
Mamy tu przykład pierwszej, a raczej przypomnianej pantomimy. Z
czasem, gdy obrazy te już jako samodzielne misteria zostaną
oddzielone od liturgii, a widowiskiem zajmą się żacy i waganci,
nieśmiałe zalążki groteski przybiorą cechy rysowanej grubą
kreską parodii, gdzie Piotr-skała jednoczy w sobie aż nadto cech
ludzkich, okaże się, iż wcale nie stroni od butelki, a w
biesiadach niebian pełnił będzie funkcję niebieskiego klucznika.
Trop ten rozwinie się w przyjazno–żartobliwe traktowanie świętych
w pokrewnym typie widowiska, tzw. miraklach.
Wróćmy jednak do początkowych scen. Trzy niewiasty
oddaliły się tymczasem z miejsca akcji; chyba, że pozwolono im
pozostać w pobliżu i z zaciekawieniem śledzić ów „najsłynniejszy
wyścig”. Około 1100 roku pojawia się
scena z „mercatorem”, tzn. kupcem, kramarzem, dająca
pierwsze rozległe możliwości teatralizacji. Informacja podana
przez ewangelistę Marka, że „Maria Magdalena, Maria - matka
Jakuba i Salome w drodze do grobu nakupiły wonności, by namaścić
ciało Jezusa”, otwiera dostęp do ukrytych zasobów
tradycyjnego teatru ludowego, to znaczy wywodzącego się z
rodzajowych obserwacji życia. Z obszarów tych przeniesiony
sprzedawca, kramarz zabiega niewiastom drogę i gestykulując
wymownie poleca im swoje towary. Niski stolik, waga albo tylko zwykły
kosz z korzeniami i
mazidłami, zaznaczają miejsce akcji pierwszego „świeckiego”
intermedium, interludium. Z czasem mercator nabierze wyrazistej
postaci aptekarza, uczonego, aby w późniejszym widowisku pasyjnym
przemienić się w nieopanowanego choleryka, który wobec lamentujących
niewiast wybucha potokiem takich wymyślań, aż bezradne niewiasty
milkną. Aż aniołowie muszą go uciszać, aby Marie mogły udać
się spokojnie w dalszą
drogę, a czterowierszowy dialog między Aniołem właściwym i
trzema Mariami mógł wybrzmieć w wielkanocny poranek - tak samo
„w St. Gallen i w
Wiedniu, w Strasburgu i Pradze, we włoskim klasztorze Sutri i w
Padwie, w angielskiej katedrze w Lichfield, w hiszpańskim
klasztorze San Domingo w Silos, w szwedzkim Linkoping i pod ostrołukowym
sklepieniem katedry w Krakowie”, podsumowuje całe to
dzianie się Margot Berthold w swej „globalnej” Historii teatru .
Okres wypraw krzyżowych (XII w.) poszerzył wiedzę na
temat otoczenia i tła Grobu Świętego. Ambicją każdego co
bardziej światłego biskupa stało się jak najwierniejsze powtórzenie
jerozolimskiego pierwowzoru. W Bibliotece Watykańskiej zachował się
jedyny w swoim rodzaju dokument ,
tekst udramatyzowanego nabożeństwa wielkanocnego, które odbyło
się w roku 1160 w
bazylice Grobu Świętego. „Tekst
ten pokrywa
się dokładnie
ze scenariuszami liturgicznymi rozpowszechnionymi od Sycylii
po Skandynawię, od wybrzeży Atlantyku po Wisłę.”
W XIII wieku, jak wspomniano, następuje zawirowanie. Nowe
impulsy wprowadzają na scenę żywiołowość, ludowość i
paschalną radość, choć jeszcze poddaną wymogom liturgii. Chodził
wtedy po świecie ten, którego wielu uważało za „drugiego
Chrystusa”, ponieważ dosłownie realizował ewangeliczny wzór.
Mówiono też o nim wprost – szaleniec, po francusku „jongleur”,
igrzec, błazen Boży. Zdarza się czasem słyszeć o św.
Franciszku, bo o nim jest mowa, że był jednym z twórców dramatu
średniowiecznego, a tym samym współczesnego. Franciszek z Asyżu
– zauważa w swym wnikliwym szkicu o świętym Chesterton
- widział każdą rzecz dramatycznie, to znaczy oddzielnie od jej
oprawy, nie w całości jak obraz, lecz w działaniu jak sztukę
teatralną. „Był mistykiem jasnego dnia i czarnej nocy, a nie mistykiem zmroku.”
Całe jego życie było szeregiem dramatycznych scen, dramatycznych
okoliczności. Być może dlatego tak bardzo wrył się w pamięć i
wyobraźnię ludzką. „Był duszą cywilizacji średniowiecznej,
zanim ta zdołała przybrać swój kształt.”
Zanim Giotto – który przecież pochodził z tych
samych stron, z Umbrii – namalował swoje obrazy, Franciszek
już odegrał ich sceny. „Ten
wielki malarz, który natchnął
duchem ludzkim malarstwo europejskie, sam chodził po natchnienie do
świętego Franciszka.”
Intermedium
Pewna, dobrze znana, XIII-wieczna francuska legenda Tumbeor
Nostre Dame opowiada o wesołku
- akrobacie, który znużony światem, rozdaje posiadane
pieniądze, szaty i konia, i wstępuje do klasztoru. Co noc skrada
się do kaplicy w
krypcie, gdzie stoi posąg Matki Bożej. Tam zdejmuje habit, spina
paskiem cienką koszulę i zamiast modlitw składa Maryi w hołdzie
swoje akrobatyczne popisy. Fika kozły francuskie, hiszpańskie,
bretońskie, „przebiera nogami w powietrzu”, chodzi na rękach
aż do całkowitego wyczerpania. Przeor klasztoru, zawiadomiony o
osobliwych poczynaniach nowicjusza, podgląda go skrycie i oto jest
świadkiem cudu: z niebios zstępuje Maryja i rąbkiem szaty łagodnie
wachluje omdlałego wesołka. Poruszony do głębi przeor bierze w
ramiona akrobatę i przyjmuje go w poczet braci zakonnych. Z jego też
polecenia „Tumbeor Nostre Dame” nadal „pełni służbę
i powinność” przed posągiem Madonny...
A w teatrze liturgicznym dzieje się również tak, że w
miejsce dotychczasowego znaku krzyża pojawia się sam Chrystus,
jako pełnoprawny uczestnik scenicznych
wydarzeń. Sceniczny ceremoniał przekształca się w dającą się
zmieniać dowolnie „grę”. Teatr zaczyna
pulsować własnym życiem.
Funkcjonujące dotąd osobno obrazy paraliturgiczne skupiają
się wokół głównej postaci. Misterium wielkanocne wzbogaca się
o wydarzenia powielkanocne: od spotkania Chrystusa z Marią Magdaleną,
z apostołami w Jerozolimie, w drodze do Emaus, aż do zstąpienia
do otchłani – co
otwiera niewiarygodne wprost możliwości zmian i uzupełnień
– po uwolnienie Adama i Ewy, ogarniając w ten sposób dzieło
odkupienia.
Misterium staje się osobnym, artystycznym obrzędem już
obok wielkanocnej liturgii.
Wraz z rozprzestrzenieniem się po krajach Zachodu
„igrców Bożych” coraz swobodniej rozbrzmiewał też
radosny śmiech. Nosił on nazwę „śmiechu
paschalnego”. I choć, jak podaje Michaił Bachtin,
istniał on od czasów najdawniejszych (najstarsza tradycja pozwalała
w dzień Wielkanocny na śmiech i nieskrępowane żarty w kościele),
to tak naprawdę znalazł on swoje ujście dopiero w wielkanocnych
misteriach; tam, gdzie treść religijna przeplatała się z
motywami świeckimi. Nic też dziwnego, że i motywów tych było
coraz więcej.
Obok radości wielkanocnej była też radość bożonarodzeniowa,
bożonarodzeniowy śmiech. Sztukom osnutym na wątkach pobożnych
legend, widowiskom pasyjnym i misteriom od zarania towarzyszyły
cykle widowisk związanych z Bożym Narodzeniem. Ich zalążkiem były
również trzy Marie i pytanie: „Quem
quaeritis” (Kogo szukacie?). Tutaj skierowane do pasterzy,
spieszących w noc wigilijną do żłóbka. A ponieważ nurt ten
powstał nieco później i nie
był skrępowany liturgią, stąd też śmiech był swobodniejszy, a
przez zetknięcie z pogańską tradycją noworoczną nabierze wkrótce
charakteru witalnego, a nawet anarchizującego. Zanim to jeszcze
nastąpi, w XIII wieku z inspiracji franciszkańskiej widowisko
rozgrywające się u stóp ołtarza przyjmuje kształt stajenki
betlejemskiej. Obrzęd paraliturgiczny przekształci się w teatr,
gdy na scenę wystąpi przeciwnik: król Herod, uosobienie zła. Wokół
niego rozwinie się wkrótce cała inwencja kompilatorów pastorałkowych
sztuk.
Na przykład w jasełkach pochodzących z Orleanu u boku
Heroda zasiadał jego syn, Archelaos. Król, rozgniewany wykładnią
uczonych w piśmie, rzucał na ziemię księgę prorocką. Ojciec i
syn w pantomimicznej scenie gniewu – wyobraźmy sobie taką
scenę! - wznoszą swoje miecze ku gwieździe, która, ciągnięta
na sznurkach przez kościół, zwiastuje narodziny nowego króla...
Nie da się ukryć, że rozwój tych widowisk szedł własnymi
drogami, które Kościół często potępiał, niższy kler zaś, głównie
franciszkański, często popierał. Bo jak nie miał tego czynić,
skoro to właśnie ich Założyciel, św. Franciszek, wystawił po
raz pierwszy jasełka betlejemskie z królami i aniołami, w
sztywnych i komicznych szatach średniowiecznych, w złotych
perukach, zamiast aureoli. Wtedy to, podczas pierwszego
przedstawienia, jak głosi legenda, zdarzył się cud. Dzieciątko,
które było drewnianą kukiełką bambino, opowiadano, że gdy Święty
ucałował je, a ono znalazło się w jego objęciach – przez
chwilę – ożyło.
Dla ludzi wieków średnich rzeczywistość nie miała
charakteru wyłącznie materialnego, świat wyobrażony stawał się
światem realnym, więc i o legendy było łatwiej.
Wraz z ekspansją języków narodowych aspekt dogmatyczny
schodził na coraz dalszy plan, ustępując miejsca wyobrażeniom
ludowym, szopkom betlejemskim i pastorałkom, które w pieśni i
obyczaju przetrwały do dziś. Temat rodzenia się nowego i
odnowienia łączył się ściśle w planie wesołej degradacji z
tematem śmierci starego, z obrazami błazeńskiej, karnawałowej
detronizacji. Niektóre formy tej radości nabrały cyklicznego
charakteru, niekiedy bardzo odległego od religijnego źródła, jak
np. „święto głupców” (gdzie na krótko, dzień, dwa,
tydzień, świat stawał niejako na głowie). Jego późnym
francuskim wariantem staną się procesje karnawałowe.
Było jeszcze wtedy tzw. „święto osła”, nawiązujące
do funkcji tego symbolu w Starym i Nowym Testamencie .
Obrońcy „święta głupców” w XV-wiecznej
apologii artykułowali swoje racje w ten sposób: „...głupota
(błazeństwo), która jest naszą drugą naturą i wydaje się człowiekowi
przyrodzona, mogła się swobodnie wyżyć chociaż raz w roku.
Beczki z winem pękają,
jeśli się ich od czasu do czasu nie odkrywa i nie wpuszcza do nich
powietrza. My wszyscy, ludzie, jesteśmy źle skonstruowanymi
beczkami, które pękają od wina mądrości, jeśli wino to będzie
znajdować się w stanie ciągłej nabożności i bojaźni Bożej.
Trzeba wpuścić do niego powietrza, aby się nie zepsuło. Dlatego
pozwalamy sobie w określone dni na błaznowanie (głupotę), by
potem z tym większą gorliwością
powrócić do służby Pańskiej.”
Tę dydaktyczną i mądrościową funkcję z czasem
najprecyzyjniej wyrazi papież Leon
XIII w słynnej
encyklice De rerum Novarum:
„Ponieważ Kościół składa się z boskiego i elementu
ludzkiego, ten ostatni powinien zostać ujawniony z całkowitą
otwartością i rzetelnością, jak powiedziano w „Księdze
Hioba”: Nie potrzebuje Bóg
naszej obłudy.”
U kresu tej, z konieczności fragmentarycznej, podróży do
źródeł teatru posłużę się refleksją wspomnianego już C. S.
Lewisa. Na poszczególne misteria, podobnie jak na średniowieczne
książki, należy patrzeć tak, jak patrzymy na katedry, w których
dzieło wielu różnorakich okresów zostało zmieszane i wywołuje
całkowity efekt, godny podziwu, ale nigdy nie przewidziany ani
zamierzony przez któregokolwiek z kolejnych budowniczych. Wiele
pokoleń, każde w sobie właściwym duchu i w swym własnym stylu,
przyczyniało się do powstawania tych historii... „Oryginalność, którą uważamy za oznakę bogactwa, mogłaby im się
wydawać wyznaniem ubóstwa (...) I paradoksem jest, że właśnie
ta rezygnacja z oryginalności wydobywa oryginalność naprawdę
posiadaną.”
Opuszczając kościół, kaplicę, kryptę grobową,
misterium wychodziło ze swym posłannictwem w świat. Było też
„twórcą” pierwszego podium scenicznego, pierwszego
teatru w znaczeniu architektonicznym czy przestrzennym. Podczas gdy
dramat liturgiczny odwoływał się do symboli, obszerna sztuka
misteryjna, rozwijająca się na ogół głównie w środowisku
mieszczańskim, rekonstruuje świat wizualny za pośrednictwem
obszernych dekoracji. Ten „naturalizm” był w tamtych
czasach próbą realizmu i postępu artystycznego. A rekonstrukcji
świata plastycznego sekundowało pojmowanie czasu i przestrzeni
przez dramaturga i reżysera.
Na kilku metrach kwadratowych sceny odbywała się kosmiczna
wędrówka przez Piekło – Ziemię – Niebo. Największe
osiągnięcia ludzkiego geniuszu dramatycznego – Boska Komedia, teatr Szekspira czy Fausts Goethego – są tej wędrówki pamięcią, one
również przemierzają te sfery.
Na zakończenie kilka zdań o śladach dramatu religijnego w
polskiej tradycji. Śladów tych zachowało się niewiele. Ale
pierwsze pochodzą już z XII wieku, czyli
z czasów dla tej sztuki najdawniejszych. Odpowiadają głównie
typowi Visitatio Sepulchri.
W tej bardzo skromnie zachowanej tradycji obrzędowych dramatyzacji
jest jednak coś, co wydaje się być (jak zauważa Julian Lewański)
osiągnięciem wyłącznie polskim. Jest to opis dramatyzacji
Ostatniej Wieczerzy w kolegiacie Marii Magdaleny w Poznaniu;
dramatyzacji choć w bardzo pozmienianej formie, ale wystawianej do
czasów współczesnych.
Najważniejszym jednak polskim zabytkiem, swoistym
ukoronowaniem całej tej misteryjnej drogi, jest Historyja
o chwalebnym Zmartwychwstaniu Pańskim w opracowaniu kaznodziei
krakowskiego, paulina Mikołaja z Wilkowiecka, z XVI wieku.
A skoro dotarliśmy już tak daleko (albo już tak blisko),
nie sposób nie wspomnieć o współczesnych próbach wystawiania
staropolskich dramatów religijnych.
Te najważniejsze: Leona
Schilera, najpierw Pastorałka w trzech sprawach z 1922 roku, a rok później słynna
premiera Wielkanocy. Historii
o Męce Najświętszej i Chwalebnym Zmartwychwstaniu Pańskim w
trzech sprawach”. „Zastąpienie
cielesnej postaci Chrystusa sugestią – pisał Tymon Terlecki
– stwarzaną przez
dwa symetrycznie ustawione i ku sobie zwrócone, symetrycznie
poruszające się i przyklękające, modlitewnie wpatrzone Anioły,
stanowiło pierwsze triumfalne zwycięstwo nad iluzjonizmem
scenicznym, przygotowało i zapowiadało ujęcie zjaw w
Dziadach” .
Następna, dopiero w 1961 roku, słynna premiera w Teatrze
Nowym Historyi o chwalebnym
Zmartwychwstaniu Pańskim w inscenizacji Kazimierza Dejmka.
„Pomysł” Dejmka, aby aktorzy wygłaszali, obok tekstu głównego,
tekst didaskaliów, okazał się kluczem do ożywienia dramatu,
przyznawali zgodnie ówcześni recenzenci.
W 1974 r. wystawia Dejmek Dialoque
de Passione albo Żałobną
tragedię o Męce Pana Jezusa z drewnianą rzeźbą maltretowaną
przez oprawców, zamiast odgrywanej postaci Chrystusa. Jak pisał
Zbigniew Raszewski: „...właściwym
tematem spektaklu było ludzkie zaślepienie wobec wartości
atakowanych i zawsze bezbronnych”.
I wreszcie Gra o Męce i Zmartwychwstaniu Pańskim, która wróciła,
jak te niegdysiejsze pierwowzory, w architektoniczną
przestrzeń sakralną. Wystawiono ją w Bazylice Archikatedralnej św.
Jana w Warszawie. W programie do spektaklu Julian Lewański pisał:
„...Przyszedł tedy
czas, aby przypomnieć, że pod strzelistymi sklepieniami XIV i
XV wieku, corocznie, spełniały się spektakle teatralne z
dokładnością i punktualnością co do godziny.” A był wtedy rok 1981.
Dante posługuje się pohomerycką wersją dalszych losów
Odysa, lecz nadaje jej nowe znaczenie. Podczas swej wędrówki
po „Piekle” /Pieśń 26./ spotyka Odyseusza, który
dopowiada dalszy ciąg swoich przygód. Gdy wyrwał się w końcu
od Kirkie zezwierzęcającej ludzi, nie mogła już zaspokoić
go i powstrzymać ani zasłużona miłość Penelopy, ani miłość
do syna, ani też litość nad starym ojcem. Wewnętrzny żar
spalał go ku dalszej wędrówce, ku Nieznanemu... Wraz z garstką
równie starych jak on
towarzyszy wyrusza na
otwarty ocean poza kraniec ówczesnego świata, poza słupy
Heraklesa. Płynąc przez pięć miesięcy w stronę południowo-zachodnią
ujrzeli na horyzoncie „niezwykłą górę”
(mając na uwadze kosmologię ówczesnego świata,
zapewne Czyśćcową) po drugiej
stronie Ziemi. W tym
samym momencie gwałtowny wiatr z Antypodów przewraca okręt, a
śmiałkowie spadają w otchłań.
I druga zasada tego okresu: „umiejętność godzenia
pozornie nie dających się pogodzić sprzeczności”. Ówczesne
autorytety: Objawienie, nauki Ojców Kościoła, nauki filozofów,
nierzadko były ze sobą w sprzeczności.
(Słynne dzieło Abelarda: Sic
et Non) A jednak musiały współistnieć. Często nie było
innego wyjścia, jak przyjąć je takimi jakimi są, a następnie
interpretować, dopełniać dopóty, dopóki nie nastąpiło
ostateczne uzgodnienie, pogodzenie, bo dyskurs nie doprowadzony
do końca zawsze jest zagrożony schizmą. Por. E.
Panofsky,1971, Architektura
gotycka i scholastyka, w: Studia
z historii sztuki, Warszawa, ss. 41 i nn.
To
szczególne wyakcentowanie ofiary Odkupieńczej i krzyża, jako
jej obrazowego znaku charakterystyczne jest dla zachodniego
chrześcijaństwa, chrześcijaństwo wschodnie akcentuje
Zmartwychwstanie rzeczywistego (cielesnego) Chrystusa. Różnice
w akcentach mają też swoje rozliczne konsekwencje teologiczne.
A nacisk na materialną cielesność (widzialność) Zbawiciela
tkwi u źródeł teologicznego uzasadnienia kultu ikony.
„...Na co one niech jednym głosem odpowiedzą: >Jezusa Nazareńskiego,
ukrzyżowanego, o niebiański!< Zaczem znowu on: >Nie ma
Go tu, zmartwychwstał, jak powiedział. Idźcie i obwieśćcie
wszystkim, że powstał z grobu<. Zaczem trzy niewiasty niech
zwrócą się w stronę chóru ze słowami: >Alleluja, Pan
zmartwychwstał!< Zaczem anioł siedzący u grobu niech
przywoła niewiasty z powrotem słowami antyfony: >Chodźcie,
zobaczcie miejsce, gdzie Pan leżał, alleluja!<. Niech
wstanie, uniesie zasłonę z
ołtarza i pokaże im, że
m i a s t
z a k r y t e g o
k r z y ż a [
podkr. red.] leżą
tam już tylko płótna. Zaczem ujrzawszy to, niechaj niewiasty
złożą w grobowcu naczynia z wonnościami, wziąwszy płótna
niech je rozwiną przed duchowieństwem na znak, że Pan
zmartwychwstał i nie jest już w nie spowity. Niech
przy tym śpiewają antyfonę: >Zmartwychwstał Pan,
który za nas umarł, alleluja!<.
Niech złożą płótna na ołtarzu. A po skończeniu
antyfony niech przeor, dzieląc wesele z powodu triumfu naszego
Króla, co zwyciężył śmierć powstając z martwych,
zaintonuje hymn „Te Deum laudamus” przy jednoczesnym
biciu wszystkich dzwonów.”
|
|